Śmierć za Barkę.

 

„- Czy pani napisze o moim Tacie? „– Janina Brzegowa spogląda na mnie pytająco. Siedzimy w pokoju gościnnym: serdeczna starsza Pani, Kazimierz Brzeg – syn Romualda, historyk-regionalista Andrzej Bernat i ja, a wraz z nami : trzy dziewczęta i nauczycielka, pracujące nad projektem vloga o Czesławie Brzegu. Słuchamy w skupieniu opowieści o Katyńczyku i o młodych ludziach, tworzących przed wieloma laty w Zagórowie formację POW. Skupiamy się na postaci Czesława Brzega, a przecież dla Pani Janki o wiele ważniejszym jest wspomnienie o Jej Ojcu, Janie Kmieciaku, a my nie nie mamy Jej tego za złe, wręcz przeciwnie.

Ze starej fotografii w książce Mariana Jareckiego (  spogląda na mnie przystojny mężczyzna z wąsikiem, zawadiacko unosząc brew.  Urodził się 24 grudnia 1898 roku we Wrąbczynie,  z rodziców Józefa Kmieciaka i Katarzyny z Furmaniaków.  Miał siostrę Józefę oraz dwóch braci: Tadeusza i Romana, którzy w na początku XX wieku zdecydowali się na emigrację do Ameryki.  Od 1909 roku mieszkał w Zagórowie przy ulicy Nowej. Szkołę elementarną ukończył w 1913 roku, później pomagał ojcu w prowadzeniu gospodarstwa.

Kochał literaturę ( zwłaszcza tę „ku pokrzepieniu serc” ) i dużo czytał, kształtując w sobie głęboką  myśl patriotyczną. Ciekawy świata, był stałym gościem u mieszkającej po sąsiedzku w tym samym domu pani Leokadii Ptakowskiej [1] , w której biblioteczce odnajdywał coraz to nowsze inspirujące książki i pisma.

Dwudziestego maja 1917 roku wstąpił w szeregi Polskiej Organizacji Wojskowej (POW), składając przysięgę przed komendantem Mieczysławem Skabowskim i ks. Janem Ostrowskim. Otrzymał pseudonim „Wybisz”. Brał udział we wszystkich możliwych szkoleniach przeznaczonych dla członków organizacji, w akcji „Dzwony” [2] oraz akcji „Barka”[3], którą to ostatecznie przypłacił życiem…

– Oczywiście, że napiszę – zapewniam. Chociaż wszystko, co wiem, ogranicza się nieomal do suchych faktów, wyczytanych w publikacjach, poświęconych miasteczku. Dlatego postanawiam oddać głos Pani Janinie. Nikt wymowniej i piękniej od Córki zamordowanego peowiaka nie potrafiłby napisać o Janie Kmieciaku…

Wypracowanie zadane w klasie I Żeńskiej Szkoły Zawodowej „Nauka i Praca” w Zagórowie przez panią prof. Stefanię Bobran w roku szkolnym 1945/46 pt.

„Najsmutniejszy dzień w mym życiu”

Najsmutniejszym dniem mojego życia był dzień, w którym ostatni raz widziałam mego ojca – Jana Kmieciaka i pożegnałam go wraz z rodziną, odchodzącego na wezwanie żandarmów niemieckich na posterunek, który mieścił się w budynku dawnego Magistratu w Zagórowie przy ulicy Kościuszki 16.

Upłynęły zaledwie dwa miesiące od najazdu Niemiec w dniu 1 września 1939 roku na Polskę, kiedy w naszym małym, cichym miasteczku, gdzie nie było żadnych bitew i potyczek, a już lały się łzy dzieci, matek i żon, i krew zamordowanych skrytobójczo ludzi, którzy w poprzedniej, sprzed ponad 20 lat I wojnie światowej bronili plonów polskiej ziemi – zboża i ziemniaków, które barkami rzeką Wartą, oddaloną od Zagórowa o ok 3 km Niemcy wywozili do Niemiec, a tu Polacy przymierali głodem.

Ojciec mój, jako wówczas młody człowiek, należący do Polskiej Organizacji Wojskowej wraz z innymi mieli za zadanie uniemożliwienie gołocenia z żywności naszych terenów i za to w odwecie Niemcy, pamiętając po 20 latach, postanowili pomścić się za ich patriotyzm.

Pamiętny dla mnie najsmutniejszy dzień mojego życia to jesienny, pochmurny, wiejący zachodnim wiatrem  – jak gdyby przepowiadający złowieszczo, że stanie się coś niedobrego – dzień 9 listopada 1939 roku. W naszym domu, po śniadaniu, tatuś ubrał ciepłą odzież, założył płaszcz i zaczął żegnać się z rodziną.  A było nas dość dużo, bo babcia – mego ojca mama, Katarzyna Kmieciak, mamusia Józefa i czwórka dzieci. Ja najstarsza 12 lat, brat Kaziu 10 lat, siostra Marysia 5 lat i najmłodszy Józiu 3 latka. I nastąpił najstraszniejszy moment, kiedy już musiał wyjść, bo zbliżała się godzina 9:00, na która miał bezwzględnie się stawić. Babcia z mamusią ściskały go za szyję i żałowały, mówiąc do ostatniej chwili:  Nie idź, uciekaj, skryj się w domu pewnych ludzi, mieszkających niedaleko w łąkach za Wrąbczynem, tam Cię Niemcy nie znajdą! Ale tatuś tłumaczył: A co z wami zrobią? Będą Was męczyć, wy nie przetrzymacie, ja jestem mężczyzną, może przeżyję… 

To mówiąc skierował się ku drzwiom, więc ja ze starszym bratem chwyciliśmy go za poły płaszcza wstrzymując jego wyjście, zaś te małe dzieciaki trzymały go za nogi. Był straszny płacz i krzyk, lecz silny, młody, bo 41-letni mężczyzna wyrwał się nam i wyszedł. Biegliśmy za nim do furtki, płacząc i wołając: „Tatusiu, wróć!”, a On obracając się do nas, kiwał tylko głową i machał rękami, a kiedy znikł za zakrętem, wróciliśmy do domu, w dalszym ciągu płacząc. I siedzieliśmy długo nic nie mówiąc, a tylko od czasu do czasu któreś z nas wybuchało płaczem i znów dom cały stawał się domem rozpaczy.

Dlatego to zdarzenie i związane z nim przeżycia pozostaną dla mnie najsmutniejszym moim dniem.

Przypominam sobie jeszcze, że przez okres uwięzienia żony raz dziennie mogły zanosić ciepły posiłek i jednego dnia, na zezwolenie Niemców, mamusia powiedziała, że kazali jej zabrać jedno dziecko i że weźmie najmłodszego Józia, bo właśnie jego Tatuś chciał najpierw zobaczyć, a innego dnia przyprowadzić następne. Pamiętam, że było mi z tego powodu smutno, dlaczego nie mnie najstarszą Tatuś chciał najpierw zobaczyć;  przecież ja Go tak mocno kochałam, pomagałam Mu pracach, które mi zlecił, śpiewałam z Nim wojskowe piosenki, a w czasie ostatnich wakacji jeździłam z Nim i bratem Kaziem codziennie wieczorem na pole, gdzie kosił koniczynę na zielonkę dla krów i koni.  Kaziu widłami kładł na wóz, a ja zagrabiałam. A tu Tatuś ani mnie, ani Kazia, tylko tego marudę Józia kazał sobie przyprowadzić… Po cichu mu zazdrościła, ale głośno nie powiedziałam, tylko czekałam na swoją kolejkę.  Ale dzień taki już nie nastąpił.

Natomiast przyszedł taki dzień, 21 listopada 1939 r. kiedy mamusia wróciła z garnczkami ciepłego jeszcze obiadu i przyniosła wiadomość, że wszystkich więźniów wywieziono na rozkaz do Konina. I znów był płacz. Mamusia i babcia chodziły po kolei do burmistrza Disterhefta, dopytując, co się stało z naszym ojcem i innymi, a robiły to także żony pozostałych więźniów.  Dla wszystkich miał jedną odpowiedź: „Wywieźli ich na ciężkie roboty w głąb Niemiec lub pod rosyjską granicę”.

A oni leżeli już zamordowani skrytobójczo, przysypani miękkim, białym, leśnym piaskiem niedaleko Zagórowa, bowiem w nocy z 20 na 21 listopada 1939 r., zaledwie po 11 dniach uwięzienia [Niemcy] wywieźli wszystkich uwięzionych członków POW do lasku pod Grabiną i tam nad wykopanym wcześniej dołem zabili. Do końca nie wiadomo, w jaki sposób, czy strzałem w serce, czy zamęczyli szpadlami, czy na pół żywych zakopywali, bo tylko jedna ofiara i to własnie mój Ojciec miał wielką dziurę w czaszce, ale czy od wystrzału, czy od uderzenia łomem- także nie wiadomo.

Prawda o miejscu, gdzie polała się krew śmiertelna wyszła na jaw dopiero po skończonej i przegranej przez Niemców wojnie. W listopadzie 1945 roku zjechał Sąd Grodzki ze Słupcy na miejsce wskazane przez ludzi ze wsi Osiny i Grabina, którzy w listopadzie 1939 r. zauważyli to miejsce ze świeżo skopaną ziemią. Odbyła się ekshumacja zwłok z dołu śmierci  – na ponad 2 m głębokiego i 2 m szerokiego, a długiego ok. 6 m.  Rodziny wszystkich zamordowanych jeździły tam każdego dnia wozami, czym kto mógł, bo trzeba było rozpoznać popiaszczone, leżące w nieładzie szczątki. Poznawano po lustereczku, grzebieniu, butach, buteleczce, zębach, kawałku suchego materiału płaszcza lub marynarki. Myśmy Ojca poznali po zdrowych zębach i butach skórzanych, sznurowanych rzemieniami.  Rozpoznane szczątki każdego zamordowanego kładziono do osobnej trumny z imienną tabliczką, a a w dniu 11 listopada 1945 r. odbył się uroczysty pogrzeb, prowadzący z lasku pod Grabinę, przez wieś Drzewce do Zagórowa.

W mieście naszym prowadzono wszystkie trumny, a za każdą rodzina, przez ulice   i Duży Rynek na cmentarz parafialny w Zagórowie, gdzie wcześniej wymurowany był grobowiec, w którym złożono 5 trumien na dole, a następne 5 wyżej na żelaznych sztabach. Wieczorem tego dnia odbyła się uroczysta akademia w sali teatralnej budynku remizy strażackiej, gdzie pierwsze rzędy krzeseł  były zarezerwowane dla rodzin zamordowanych Peowiaków.

A mój najsmutniejszy dzień życia niczym nie został rozjaśniony i pozostał takim do dnia dzisiejszego.

Janina Kmieciak, Zagórów

Pani Janina Brzegowa wręcza mi kartki z tym wypracowaniem podczas naszego spotkania w dniu 25 maja 2018 roku. Czytamy je wspólnie z uczennicami z Goliny, nie kryjąc wzruszenia. Fotografuję je i przenoszę na dysk komputera, uzyskując zgodę Pani Janiny na publikację. To historia, która zasługuje na to, by ponownie opowiedzieć ją wszystkim, którzy głodni są wiedzy o losach Zagórowa, a blog na którym „zadebiutuje w Sieci”  jest dobrym miejscem. Miejscem z Historią.

Katarzyna Połom

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


Ta witryna używa plików Cookie. Aby zapewnić jej poprawnie działanie, konieczne jest ich zatwierdzenie.